Parking pod supermarketem. Upalny, letni dzień, powietrze jest gęste i nieruchome, a hałas wózków na zakupy denerwuje Marcina. Z dwoma ciężkimi reklamówkami, które zostawiają czerwone ślady na jego rękach, zmierza do swojego Mustanga. Ulga, którą czuje na myśl o chłodnej kabinie, szybko znika, gdy zauważa, że lśniący, nowy minivan uniemożliwia mu dostęp do bagażnika.
Marcin z hukiem rzuca reklamówki na rozgrzany beton. Pot perli mu się na czole, a koszula klei się do pleców. Dźwięk uderzenia o beton roznosi się echem, a w tym zgiełku jego wzrok pada na tylną szybę minivana. Naklejka z uśmiechniętą, patyczakową rodziną – tata, mama, dwójka dzieci i piesek, wszyscy trzymający się za ręce. To dla Marcina nie jest już bezmyślna dekoracja. To jest osobista zniewaga, nachalna manifestacja idealnego życia, którego nigdy nie miał. Wmawiano mu, że „człowiek sukcesu” ma to wszystko: dom, rodzinę, spokój. A on miał tylko to auto, tę pustkę.
Naklejka uśmiecha się do niego szyderczo, plastikowymi, martwymi oczami, a słońce odbija się od niej jak od tarczy, oślepiając go i drażniąc.
Czeka kwadrans, potem dwadzieścia minut, a na końcu pół godziny. Słońce praży niemiłosiernie, odbijając się od karoserii samochodów, a Marcin czuje, jak jego frustracja rośnie z każdą sekundą. Wokół przechodzą inni ludzie: matka z wózkiem, para staruszków trzymających się za ręce, nastolatkowie śmiejący się z żartów. Wszyscy wydają się mieć swój cel, swoje miejsce, podczas gdy on stoi tam sam, z uwięzionym samochodem i ciężkimi reklamówkami, które wydawały się ciążyć coraz bardziej.
Minivan stoi jak uparty słoń, a patyczakowa rodzina wpatruje się w niego z niewzruszonym uśmiechem. W tym czasie Marcin myśli o swoim pustym mieszkaniu, o braku bliskości i o tym, jak bardzo obce są mu idealne rodziny, domy z ogrodem i beztroski śmiech dzieci. Czuje, jak w jego klatce piersiowej narasta ciśnienie, jakby serce próbowało przebić się przez żebra. Gniew nie pęcznieje, on pali go od środka. Naklejka z patyczakami nie jest symbolem, jest osobistą zniewagą, dowodem na to, że jego życie jest porażką. W końcu, gdy nikt nie nadchodzi, Marcin z całej siły uderza pięścią w kierownicę. Pęknięty lakier na plastiku jest niczym w porównaniu z palącą furią, która w nim eksplodowała.
Kilka dni później Marcin przemierza ulice w swoim Mustangu, dusząc w sobie ledwo powstrzymywaną złość. Czuje się jak tykająca bomba. Nie słyszy muzyki z radia, tylko własne myśli, które krążą wokół naklejek. Staje w korku i nerwowo stuka palcami w kierownicę. Nagle, tuż przed sobą, w tym morzu frustracji, zauważa lśniącego SUV—a. Na jego tylnej szybie widnieje kolejna naklejka – tym razem z ojcem trzymającym dwoje dzieci i napisem: „Dziecko na pokładzie”. To za wiele. Coś w nim pęka. Marcin zjeżdża na lewy pas, wciska gaz i zaczyna agresywnie podjeżdżać, mrugając światłami i trąbiąc. Młoda matka za kierownicą, przestraszona, zjeżdża na bok. Marcin z rykiem silnika przejechał obok, rzucając jej pogardliwe spojrzenie i szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu.
— Zabieraj się z drogi, patyku! — ryczy przez otwarte okno. Na chwilę czuje, jak adrenalina zalewa jego ciało, a gniew zmienia się w perwersyjne zwycięstwo nad iluzją szczęścia.
Obsesja Marcina osiągnęła szczyt. Był wieczór, a miasto tonęło w półmroku. W jego głowie nie było miejsca na racjonalne myśli – musiał działać. Prowadził swojego Mustanga powoli przez cichą, osiedlową ulicę, oświetloną tylko przez migoczące latarnie. Gdy zobaczył samochód z patyczakową rodziną zaparkowany pod domem z zadbanym ogrodem, wiedział, że to jest to. Założył kaptur, upewnił się, że nikt go nie widzi, i wyciągnął z bagażnika puszkę z czarnym sprayem. Podszedł do minivana z bijącym sercem. Absolutną ciszę nocy przerwał jedynie jego ciężki oddech. Twarze wesołej rodziny wydawały mu się teraz groteskowe. Ręka mu drży, ale szybko maluje wielkiego, zniekształconego, czarnego X na wesołej rodzinie. Puszka syczy w ciszy nocy. Marcin cieszy się, czując, że wymierza jakąś pokrętną sprawiedliwość tym, którzy mają to, czego on nie ma. Patrząc na zniszczoną naklejkę, czuje ulgę, która miesza się z rosnącym poczuciem winy. Ucieka, czując dreszcz ekscytacji, a jednocześnie rosnące poczucie, że właśnie przekroczył cienką czerwoną linię.
Kilka dni później, po nocy spędzonej na rozpamiętywaniu swojego czynu, Marcin czuł, że to nie wystarczyło. Akt wandalizmu tylko chwilowo uśmierzył jego gniew. Czekając na parkingu przy szkole, odkrywa kolejną ofiarę. W lusterku obserwuje zgiełk: dzieci wybiegające ze szkoły, rodziców czekających z otwartymi ramionami. Widzi rodzinę idealnie pasującą do jego obsesji: matkę, ojca i synka, idących do samochodu z trzema patyczakami na szybie. Gdy podchodzą do samochodu, Marcin wychodzi ze swojego Mustanga. Podchodzi do nich powoli, z drwiącym uśmiechem. Jego głos jest cichy i jadowity.
— Cóż, wygląda na to, że ktoś ma naprawdę idealne życie, prawda? Takie na pokaz…— Kobieta jest zszokowana.
— Przepraszam, ale o co panu chodzi? – Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, jej mąż staje w jej obronie, pytając w czym problem.
— Jaki problem? Problem w tym, że pan i ta cała… sielanka, którą reklamujecie, jest kłamstwem. Wiem, że to kłamstwo. Te uśmiechnięte buźki, ten dom z ogrodem… to wszystko to jedna wielka reklama, a ja jej mam dosyć!
Mąż, teraz zły, odpowiada: — Proszę się uspokoić i odejść od mojego samochodu. I od mojej rodziny. — Marcin wpada w panikę, gdy zauważa, że inne rodziny zaczynają się im przyglądać, a zdezorientowane dzieci patrzą na niego z otwartymi oczami. Odwraca się i biegnie do swojego Mustanga. Wsiada, odpala silnik i z piskiem opon odjeżdża, zostawiając za sobą poczucie bezsilności, które miesza się z satysfakcją, że na chwilę zniszczył ich „idealny świat”.
Garaż. Późna noc. Marcin siedzi w aucie, w mroku i absolutnej ciszy. Silnik jest wyłączony. W dłoni trzyma telefon, na którego ekranie wibruje powiadomienie o nieodebranym połączeniu. Odbiera.
— Halo? – mówi niepewnie do słuchawki.
— Marcinie — słyszy beznamiętny, zimny głos szefa. — To ja. Z dniem dzisiejszym kończymy współpracę. Otrzymałem kilka skarg. Twoje zachowanie w biurze stało się… niepokojące. Słyszałem też o incydencie z SUV—em. To nie jest profesjonalne. Dziękuję za dotychczasową pracę, ale to koniec. Szczegóły dostanie pan mailem. Proszę nie wracać do biura – mówi szef, a w słuchawce rozbrzmiewa tylko sygnał. Marcin zdaje sobie sprawę, że jego życie rozsypało się całkowicie.
Jego wściekłość nagle wyparowała, pozostawiając po sobie pustkę. Wpatrywał się w swojego Mustanga, widząc, że jego jedyny powód do dumy jest tylko pustą fasadą, taką samą jak patyczakowe rodziny, które tak bardzo go irytowały.
Odkąd go kupił, dbał o to auto, wierząc, że jest symbolem wolności, a tak naprawdę stało się ono cichym świadkiem jego upadku. Z poczuciem beznadziei, które czuł, sięgnął do bagażnika, by wyjąć wiadra i szmaty. W świetle latarki zaczął szorować karoserię. Każdy ruch ręki, każdy opadający strumień wody, był jak próba zmazania nie tylko brudu, ale i własnej agresji.
Wyczerpany, patrzył na swoje błyszczące auto. Wzrok padł mu na puszkę z czarnym sprayem. Uniósł ją, a z jego ust wydobył się stłumiony szept: „Gówno prawda”. Z głośnym sykiem namalował wielkiego, zniekształconego, czarnego X na masce Mustanga.
Dodaj komentarz